Pielgrzymowanie na miarę
Od czterech lat wiedziałem, że wyruszę szlakiem św. Jakuba. Początkowo przeszkodą był brak zgody rodziców, później - towarzysza chętnego, by wyjść w taką drogę. Przez ten czas pomysł z przejścia szlaku hiszpańskiego ewoluował do przejechania go rowerem przez Portugalię. I tak w sierpniu tego roku koła moje stanęły u początku - w Lizbonie.
W wielu artykułach, które ukazywały się jeszcze przed wakacjami i w trakcie ich trwania, pisano o Camino de Santiago jako wielkim biznesie „bez głębi”. Chciałem sam sprawdzić prezentowane tam opinie. Bo przecież kiedyś pielgrzymi spali na sianie czy w sieniach i kąpali się w rzece, a teraz co 10 minut wrzucają na „Fejsa” zdjęcie ze szlaku, a po przybyciu do albergue pytają najpierw o wi-fi, zakładając plantacje ładujących się telefonów w okolicy gniazdek.
Tak, pielgrzymowanie niewątpliwie się zmieniło. Tylko czy ten fakt je jakoś dyskredytuje? I poza tym, czy ten styl nam się narzuca, czy jest obowiązkowy?
Oto jest cel: trud drogi podejmowany w imię pewnego układu, układu z samym Bogiem, który ma pomóc w spełnieniu się intencji, z którymi się wyrusza. Czasem też chodzi o poskładanie swojego życia (brzmi górnolotnie, ale nie znajduję lepszego określenia dla przypadków ludzi, których spotkałem na camino).
Dla Niemców w podeszłym wieku dwieście kilometrów to duże wyzwanie. Co dzień zaczynają się szykować jeszcze przed wschodem słońca, żeby dać sobie dużo czasu. Śpią tylko w schroniskach i jedzą bogato. Licealiści z Lizbony dystansu nie boją się żadnego, choć zakrwawione stopy holenderskiej pani manager, którą wspólnie poznaliśmy wieczorem, świadczą o tym, że jest to wyzwanie. Ta z kolei dzieli się z nami ciekawym spostrzeżeniem. Mówi: „camino pokazało mi, że moje codzienne życie nie jest takie straszne, jak o nim myślę, za to pełne zbędnych rzeczy”. Ja z namiotem w sakwie i kompasem w telefonie jadę nad oceanem na północ, śpiąc u uprzejmych ludzi na jednym z wielu końców świata, albo przeważnie na polach namiotowych. Od Porto wszystko się zmienia – tutaj wjeżdżam na oznaczony znanymi w świecie żółtymi strzałkami szlak. Pojawia się więcej pielgrzymów i zaczynają się noclegi w pielgrzymich schroniskach. Co do tego wielkiego biznesu, 5-6 euro za łóżko i prysznic to nie taka zbrodnia, jak świadczyłyby o tym teksty piewców końca „prawdziwego pielgrzymowania”. Także śniadania w małych lokalnych barach nie odbywają się w tłumie ani nie są naznaczone jakimiś wielkimi pieniędzmi. Czy należy obwiniać tak zwanych tubylców, że sprzedają pielgrzymom kanapki i picie?
Można powiedzieć , że to odbiera jakąś część magii. Można. Tylko to wszystko na życzenie własne. Pukać do drzwi i pytać o nocleg nikt nie broni, prosić o jedzenie także. Taka... elementarna podróż. Nie jest to zakazane. Jeśli tego się nie robi, to tylko z braku gotowości pielgrzymów. Bo tutaj faktycznie: jakbyśmy coraz mniej wyobrażali sobie, że można pójść przed siebie. W tym doszukiwałbym się w ogóle fenomenu szlaku, który odwiedza rocznie ponad 200 tys. pielgrzymów. W tym właśnie, że aby wziąć na plecy rzeczy naprawdę potrzebne do życia i pójść przed siebie, potrzebujemy dziś pretekstu w postaci na przykład stwierdzenia „idę na Camino de Santiago”. Trudno w XXI wieku pojechać do tak zwanego „gdziekolwiek”. Wybiera się wśród setek ofert biur podróży lub dla ambitniejszych (tak się sądzi) podejmuje wyzwania takie, jak camino. Tylko że pielgrzym sam od siebie musi wymagać, jeśli chce się rozwinąć i przeżyć to, co pielgrzymi przeżywali przez stulecia przemierzając szlak Jakuba. Wymagać tego właśnie, na co nie stać go na co dzień i na co stanowczo nie stać go w iks-gwiazdkowym hotelu. Prostoty, otwartości i ufności. Wtedy pozwalamy sobie na odkrywanie drogi. Nie oburzajmy się, że pielgrzymi jadają w restauracjach i mają każdego dnia ciepły prysznic, do tego szukają suszarek do butów. To nie jest domena wszystkich, a jeśli ktoś tak pielgrzymuje – nie robi nic złego. Odkrywanie nie może być nagłe, a to, co kiedyś było naturalne, dziś wymaga więcej poświęcenia. Pielgrzymów, którzy przez kilka miesięcy bez telefonu i portfela przemierzyli ponad tysiąc kilometrów, też można spotkać, ale nie sądzę, aby ich długie brody i pełne credenciale dawały im jakąś obiektywną przewagę. Za każdą drogą kryje się jakieś życiowe poszukiwanie, porażka albo chęć samodoskonalenia. Każdy idzie na swoją miarę, a oferta dla tych, którzy chcą jeść dobrze i drożej, spać wygodnie, a mimo to zakosztować trudu drogi – jest bogata i pozwala uczciwie zarobić mieszkańcom okolic szlaku.
Po wysłaniu pozdrowień z Santiago jedna z odpowiedzi brzmiała: „czyli szlak zaliczony i muszelka u kierownicy? ;-)”. Mam nadzieję, że nie taki jest obraz pielgrzyma w oczach Czytelnika. Prędzej czy później każdy, kto wyruszy w drogę „na miarę”, porzuci takie myślenie. Zatem nie pozostaje życzyć nic innego jak... Buon camino!